Zboczeńcy jako jedni z nielicznych mogą w Polsce zażywać, nie tylko pełną paszczą, pełnej wolności. Gdy zechcą sobie paradować w jakimś mieście, to natychmiast władza otacza ich czułą opieką. O ich bezpieczeństwo i ogólnie dobre samopoczucie dbają uzbrojeni po zęby stróże prawa, z helikopterami i różnymi narzędziami do rozbijania tłumu. Jeśli trasę ich prowokacji zakłócą przeciwnicy propagandy lgbt, to nie ma zmiłuj: niechybnie zostaną potraktowani, jako chuligani bądź kibole, armatką wodną, gazem łzawiącym, aresztem i doprowadzeniem pod sąd. Każdemu, kto podniesie rękę na gejów i lesbijki, władza pokaże skąd mu nogi wyrastają. Można powiedzieć z lekką przesadą, że marsze lgbt są przez nasze „demokratyczne państwo prawne” traktowane z nabożeństwem podobnym, z jakim celebrowano w PRL pochody 1 Majowe.
Bije po oczach rozbieżność pomiędzy deklaracjami obozu władzy o obronie rodziny opartej na związku kobiety i mężczyzny a organizowaniem przez tę władzę specjalnego nadzoru nad marszami, które idą pod hasłem „wielka promocja homoseksualizmu”. Coś tu nie gra. Z jednej strony alarm lidera większości parlamentarnej, że „atak na rodzinę … atak na dzieci … [w jego centrum] jest bardzo wczesna seksualizacja dzieci”, z drugiej zaś – dla przykładu – usiłowanie gorzowskiej policji wyrwania z rąk przeciwników tęczowych (stojących na poboczu marszu) transparentu
„Dewianci z LGBT won z Gorzowa”.
W sobotę 28 września w Lublinie grupy osób przeszkodziły w przebiegu tzw. marszu równości, protestując w ten sposób przeciwko nachalnej propagandzie. Pomimo, że było to tylko wykroczenie, zagrożone ograniczeniem wolności albo grzywny, policja państwowa rozpędziła protestujących armatką wodną i gazem łzawiącym, jak za dawnych lat, w czasach walki Solidarności. Takie i tym podobne akcje aparatu przemocy bezgłośnie naciągają sprężyny zdolne wyzwolić społeczny gniew. Komu to służy i kto za tym stoi? – pytano wymownie za komuny. Dzisiaj niby nie wypada, choć nie ma głupich pytań.
Rafał Zapadka