Istniało przekonanie, że system obliczania głosów wyborców według metody Victora D’hondta, promuje w Polsce tylko najsilniejsze ugrupowania polityczne i sprzyja eliminowaniu bytów słabych politycznie. Działo się to jednak w trzech dziesięcioleciach niskiej frekwencji wyborczej. To co uznano za normę zmieniło się w tym roku, gdy po raz pierwszy od trzydziestu lat frekwencja przekroczyła 60 % osiągając finalnie 61,6%. I okazało się, że D’hondt czyni „cuda”. Do Sejmu weszły nie tylko dwa najsilniejsze ugrupowania – Zjednoczona Prawica i Koalicja Obywatelska. Słabi, czyli: Lewica, Polskie Stronnictwo Ludowe i Konfederacja Wolność i Niepodległość również mają posłów. W ten sposób Sejm stał się bardziej reprezentatywny dla poglądów większości wyborców. Przyczyną „cudu” jest nie tylko to, że Lewica i PSL odłączyły się od Koalicji Europejskiej a Konfederacja uwierzyła w swoją szczęśliwą gwiazdę, lecz przede wszystkim najwyższa frekwencja od 1989 roku. Ten przypływ głosów podniósł wszystkie jednostki w porcie, zarówno łodzie: Zjednoczonej Prawicy i Koalicji Europejskiej, jak i kajaki Lewicy, PSL-u i Konfederacji. Okazało się, że gdy jedno ugrupowanie przekroczyło wyraźnie 40% a drugie duże nie osiągnęło 30% to robi się przestrzeń nawet dla pięciu komitetów wyborczych. Wynik Koalicji Obywatelskiej poniżej 30 % torował drogę Konfederacji do Sejmu a nie tylko możliwe przepływy głosów wyborców prawicy, kosztem Prawa i Sprawiedliwości.
Wybory 2019 roku dobrze pokazały, że warto jest głosować. Wysoka frekwencja przełożyła się na bardziej niż dotąd, reprezentatywny Sejm w którym to Zjednoczona Prawica nadal ma samodzielną większość.
fot. Pixabay