Ameryka i Europa przeżywają przygnębiające skutki koncepcji multikulti. Ta chora koncepcja właśnie rozpada się na naszych oczach. Po części wskutek zewnętrznej ingerencji, ale nade wszystko, jako skutek wewnętrznej słabości. Bo jak 100 lat temu napisał Feliks Koneczny, odmienne cywilizacje nie mogą z sobą egzystować na jednym terytorium. Muszą w końcu jedna drugą ewolucyjnie wchłonąć, albo stanąć do walki. Z tej przyczyny musiały się rozpaść: Monarchia Habsburska, Imperium Brytyjskie, Kraj Rad, Czechosłowacja i Jugosławia. Z tej przyczyny może rozpaść się także Polska, która już wewnętrznie dzieli się na katolicką i laicką. Ta katolicka tęskni za chwałą Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ta laicka, za niewolniczym podporządkowaniem jakiejś oświeceniowej strukturze. Obojętnie czy pod przywództwem Rosji, czy Niemiec, czy brukselskiej biurokracji.
Paradoksalnie PRL dokonał, bo musiał, często bezwzględnym terrorem, unifikacji powojennej Polski. Tworzył wspólne mity, najczęściej fałszywe, aby kraj mógł się odbudować i wkroczyć, jak się to wtedy mawiało, na drogę postępu. W sensie gospodarczym i społecznym PRL przejściowo odniósł wielki sukces. Ale kłamstwa i mordy założycielskie, stanowiły zbyt marny fundament, aby zbudować wyższy i lepszy gmach państwa. Papież JPII, zatem dosyć łatwo obudził w nas, Polakach, naszą dawną tożsamość. Zrozumieliśmy fałsz socjalizmu, ale nie odkryliśmy dumy z husarii, zwycięstw pod Grunwaldem, Wiedniem, Kircholmem i setek świetnych wiktorii. Wdrukowany nam w czasach komunizmu kompleks bycia Polaczkiem i tęsknota za wszystkim co jest z Zachodu, zaowocował na przełomie wieków neokolonialnym podporządkowaniem się temu Zachodowi.
W Zielonej Górze w latach PRL, próbowano także integracji i budowania mitologii powrotu do macierzy, ale marksizm dosyć szybko odrzucił nacjonalizm na rzecz internacjonalizmu. Metodą terroru zunifikował kulturowo mieszkańców miasta w duchu spójności z obozem socjalistycznych braci, głównie tych zza wschodniej granicy. Ale wraz z wypędzeniem z miasta księdza Michalskiego, wypędzono z miasta jego duszę. Trochę pokręconą, ale wolną. Na jej miejsce wtłoczono duszę niewolnika nie umiejącego samodzielnie myśleć, czującego kompleks bycia kimś gorszym.
Efektem tego intelektualnego niewolnictwa są dzisiejsi regionaliści, sączący w naszą zielonogórską świadomość bycia miastem poniemieckim. I choć rzeczywistość jest znacznie bardziej złożona, rzadko uzmysławiają nam austriacką i jagiellońską przeszłości miasta. A przecież to polscy królowie dawali miastu przywileje kupieckie, dzięki którym mogło świetnie rozwijać się sukiennictwo. Czas niemieckiej chwały miasta, to czas, od doprowadzenia kolei do 1914 roku, ledwie 40 lat. Okres międzywojenny, to okres upadku miasta pod brzemieniem swastyki. Użalając się na losem powojennych mieszkańców miasta, zapominamy, że byli zagorzałymi nazistami, wielbiącymi wodza, który zgotował Europie, a szczególnie Polsce, armagedon.
I tylko nieliczni z nas wiedzą, że do połowy XIX wieku mieszkańcy okolic Zielonej Góry mówili po polsku, bo byli Polakami. Ale regionaliści jakoś dziwnie o tym nie wspominają. W czyim interesie? W interesie pozbawiania nas tożsamości? Jakiegoś progresywnego mutlikuti? Wzbudzaniu poczucia, że jesteśmy tu obcy? Gorsi?
Kiedyś w rozmowie z Jerzym Dudą-Graczem, którą miałem okazję prowadzić z nim w Łagowie, opowiadał o portretach trumiennych oglądanych w międzyrzeckim muzeum i o tym, że tu, czyli na Ziemi Lubuskiej, widzi wyłażące zewsząd gnomy w pruskich pikelhaubach. Był Ślązakiem, i źle mu się one kojarzyły. Inaczej jak zielonogórskim regionalistom, którzy żyją w swoistym multikulturalnym dylemacie. I nie mogą się zdecydować czym się w życiu zachwycać i jaki sentyment w swoim regionalnym sercu pieścić.
fot.Pixabay