Udaliśmy się w redakcyjnym gronie na piwo. I podczas roztrząsania kwestii związanych ze zbawianiem świata wychynął z czeluści wiecznych dylematów, niczym latimeria, temat pozytywnego pisania o politykach, w sytuacji barku pozytywów. Dla ludzi utalentowanych pisanie o politykach dobrze, nie spiętrza jakiś szczególnych trudności, ale ograniczeniem jest imperatyw obiektywności. Być może dylemat taki nie występuje w mediach, nazywanych „niezależnymi”, być może właśnie z tego powodu, że nie muszą być obiektywne, ale dla „funkcjonariusza medium publicznego”, to spora zagwozdka. Dylemat zatem zawisł w bezbrzeżnej przestrzeni niczym różowy słoń o połyskujących złotem kłami, nucący „Mój ból jest większy jak Twój”.
Dnia następnego, ów wiszący słoń, czknął i przewrócił się na drugi bok, co niechybnie oznaczało, że jakiś czas w zawieszeniu pozostanie, wytwarzając nieznośny nacisk na percepcję polityków jako takich, niczym drzazga w bucie.
Jak wiadomo, słoń sobie wisi, a życie fugit, czyli pędzi, wbrew i obok, często na przełaj. Co niektórym uniemożliwia załadowanie przysłowiowej taczki. A ponieważ trochę głupio pędzić wskroś żywiołu zawodowego bytu z niezaładowana taczką, trzeba odwołać się do instancji wyższej czyli do epidemii, która, jak wiadomo, zesłana nam została jako kara za niechęć do ideologii LGBT. Uboczną korzyścią z owej epidemii jest wymuszona nią konieczność korzystania z wyższych technologii transmisji danych, a konkretnie z internetu oraz wszelkiego smartfoństwa i trzymanie stosownego dystansu w relacjach personalnych. To zaś w żaden sposób nie wyklucza z tego zalecenia polityków. W tym momencie słoń walnął z całym impetem o beton i rozpłynął się jak elektorat Biedronia Roberta. Zniknęły nawet pozłacane kły.
Pozostała jednak po nim cenna konstatacja, że w zasadzie nie ma najmniejszego powodu, aby w rozmowach z politykami nadal nie korzystać z tego bardzo higienicznego sposobu komunikowania się się z nimi podczas realizowania misji, czy obowiązkowego słuchania i udostępniania elektoratowi wiekopomnych myśli wybrańców narodu, od których robi się niedobrze. W sposób szczególny dotyczy to polityków opozycji, którzy ochoczo opuściwszy zaścianek kultury osobistej i dobrego obyczaju, ruszyli jak rozjuszone buhaje w progresywne pastwiska bogate w tęczowe kwiecie obelżywości i wonną rosę jadu wszelakiego europejskiego sortu.
No bo jakby nie patrzeć, kontakt z partyjnym chamstwem, splecionym w warkocz z osobistym grubiaństwem, szczególnie, gdy obowiązkowy, do życiowych luksusów nie należy. A zważywszy, że prawdziwe jest porzekadło o wronach, to można mieć pewność, że te niewątpliwe osobiste walory polityków są zaraźliwe jak covid19. Tym samym powstrzymywanie się w dziennikarskiej robocie od niezdrowego zbliżania się do polityków, jakie wymusza na nas koronawirus, może wejść na stałe do dziennikarskiej praktyki, czyniąc dziennikarski trud istotnie smaczniejszym.
I choć nie wierzę w skuteczność felietonów, to wierzę, że trzymanie polityków, szczególnie tych władających językiem miłości, na internetowej smyczy, nam wszystkim zrobi dobrze.