Peerel ustrój słusznie miniony zapisał się w pamięci Polaków 50+ masowym występowaniem produktów zastępczych. Mieliśmy Malucha, produkt zastępujący samochód, który lata temu znajomy Holender, posiadacz Volvo, określił jako leibensgeferlich, co znaczy po niemiecku niebezpieczny dla życia. Zastępcze były kolorowe telewizory marki Rubin, szczytowy wynalazek myśli radzieckiej ważący ok 60 kilogramów, preferujący samozapłon w meblościankach zastępujących wtedy meble. Także dżinsy nosiliśmy zastępcze, tak zwane odry, od nazwy szczecińskiej firmy. Te i inne liczne produkty zastępcze były wtedy, jeśli nie szczytem marzeń, to co najmniej obiektem pożądania, materializującego się w długich kolejkach. O ile miało się szczęście.
Żyliśmy w kraju generalnie zastępczym. Był jakoby nasz, ale decyzje podejmowali w nim przywiezieni na sowieckich czołgach osobnicy zastępujący czasem Polaków, a czasem Ruskich. W zależności do politycznych wiatrów. Rządziła nami partia w zastępstwie robotników. Mieliśmy zastępcze związki zawodowe, zastępczy sejm. I pracowaliśmy zastępczo za zastępczą płacę, za którą można było kupić schab, jak się miało kartki. Sztuka owych czasów także była poniekąd zastępcza. Jak festiwal piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. Kabarety były śmieszne głównie dlatego, że żartowano z tematów zastępczych, puszczając oko do publiki, że chodzi o problemy rzeczywiste. Piło się sporo wódki, aby zastąpić sobie nią radości bytu, dostępną gdzie indziej.
A kiedy już wydawało się, że pożegnaliśmy rzeczywistość zastępującą rzeczywistość i wydawało się nam, że produkty zastępcze odeszły wraz z komuną, której koniec ogłosiła w telewizji pewna artystka, okazało się, że nie za bardzo odeszły.
Po czasie wyszło na jaw, że mamy zastępcze polskie media. Jedna partia postanowiła zastąpić obywateli, a inna mieszkańców wsi. Partia zastępująca PZPR okazała się nie lewicą, a lewizną, w sądach sprawiedliwość zastąpiono tandetną podróbką. Wydawało się jednak, że komercja, podobnie jak na gospodarce, wymusi na sztuce niezastępczość. Jednak nie wymusiła.
Bo jak powiadają – „ludzie z zastępczości mogą wyjść, ale zastępczość z ludzi już nie za bardzo”. I tu odkrywa się na problem z tak zwanymi elitami, z których nie chce wyleźć peerelowska zastępczość. Ukształtowane przez komunistyczny toporek na elitę zastępczą, odgrywającą zgodnie z partyjnymi instrukcjami rolę wzorców kultury i intelektu, kiedy ustały owe instrukcje, zlazła z nich charakteryzacja, jak stara olejna farba z lamperii, zabrakło hamulców zewnętrznych i ukazało się, że elity mam w Polsce także zastępcze.
Przez lata, od czasów stalinowskich, dokąd sięgają korzenie obecnych elit, te tzw elity były pupilkami władzy. Władza komunistyczna po zniszczeniu elit prawdziwych musiała zarządzić stworzenie elit zastępczych. A ponieważ kandydaci ulepieni byli z marnego surowca, należało ich za elitę poprzebierać i na elitę wytresować. Wybrano wśród potomstwa zasłużonych towarzyszy stosownych kandydatów i poddano obróbce. Leci o tym właśnie serial w TVP. Powysyłano do Francji i USA, pozwolono dokazywać, udawać buntowników, aby poczuli się wyjątkowi. Czego nie dostali gratis, mogli mieć poza kolejką. I tak z pokolenia na pokolenie.
Dzisiaj przy okazji szczepionek wylazła im słoma z butów. Ale niebawem się ogarną, przytną i upchną słomę głębiej. I znowu wlezą na piedestały, aby znowu nas oświecać. Tak już mają. Elity z tombaku.
Żyliśmy w kraju generalnie zastępczym. Był jakoby nasz, ale decyzje podejmowali w nim przywiezieni na sowieckich czołgach osobnicy zastępujący czasem Polaków, a czasem Ruskich. W zależności do politycznych wiatrów. Rządziła nami partia w zastępstwie robotników. Mieliśmy zastępcze związki zawodowe, zastępczy sejm. I pracowaliśmy zastępczo za zastępczą płacę, za którą można było kupić schab, jak się miało kartki. Sztuka owych czasów także była poniekąd zastępcza. Jak festiwal piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. Kabarety były śmieszne głównie dlatego, że żartowano z tematów zastępczych, puszczając oko do publiki, że chodzi o problemy rzeczywiste. Piło się sporo wódki, aby zastąpić sobie nią radości bytu, dostępną gdzie indziej.
A kiedy już wydawało się, że pożegnaliśmy rzeczywistość zastępującą rzeczywistość i wydawało się nam, że produkty zastępcze odeszły wraz z komuną, której koniec ogłosiła w telewizji pewna artystka, okazało się, że nie za bardzo odeszły.
Po czasie wyszło na jaw, że mamy zastępcze polskie media. Jedna partia postanowiła zastąpić obywateli, a inna mieszkańców wsi. Partia zastępująca PZPR okazała się nie lewicą, a lewizną, w sądach sprawiedliwość zastąpiono tandetną podróbką. Wydawało się jednak, że komercja, podobnie jak na gospodarce, wymusi na sztuce niezastępczość. Jednak nie wymusiła.
Bo jak powiadają – „ludzie z zastępczości mogą wyjść, ale zastępczość z ludzi już nie za bardzo”. I tu odkrywa się na problem z tak zwanymi elitami, z których nie chce wyleźć peerelowska zastępczość. Ukształtowane przez komunistyczny toporek na elitę zastępczą, odgrywającą zgodnie z partyjnymi instrukcjami rolę wzorców kultury i intelektu, kiedy ustały owe instrukcje, zlazła z nich charakteryzacja, jak stara olejna farba z lamperii, zabrakło hamulców zewnętrznych i ukazało się, że elity mam w Polsce także zastępcze.
Przez lata, od czasów stalinowskich, dokąd sięgają korzenie obecnych elit, te tzw elity były pupilkami władzy. Władza komunistyczna po zniszczeniu elit prawdziwych musiała zarządzić stworzenie elit zastępczych. A ponieważ kandydaci ulepieni byli z marnego surowca, należało ich za elitę poprzebierać i na elitę wytresować. Wybrano wśród potomstwa zasłużonych towarzyszy stosownych kandydatów i poddano obróbce. Leci o tym właśnie serial w TVP. Powysyłano do Francji i USA, pozwolono dokazywać, udawać buntowników, aby poczuli się wyjątkowi. Czego nie dostali gratis, mogli mieć poza kolejką. I tak z pokolenia na pokolenie.
Dzisiaj przy okazji szczepionek wylazła im słoma z butów. Ale niebawem się ogarną, przytną i upchną słomę głębiej. I znowu wlezą na piedestały, aby znowu nas oświecać. Tak już mają. Elity z tombaku.
Tekst: Krzysztof Chmielnik
fot. facebook.com