Prezydent Andrzej Duda podpadł totalnej opinii publicznej za „wyimaginowaną wspólnotę”. Oburzona meksykańska fala przetoczyła się przez media wywołując w sieci tsunami komentarzy.
Natychmiast wyciągnięto długą listę korzyści, którą dyżurni obrońcy „wspólnoty” noszą ze sobą na wypadek podobnych ataków.
Na wyobraźnię zadziałały miliony z unijnej kasy, które szerokim strumieniem wlewają się do Polski każdego dnia. Nie można o nich zapomnieć. Kwoty i inwestycje odprowadzają do kąta malkontentów. Nie pozostaje nic innego jak spuścić głowę i grzecznie przepraszać.
Sytuacji tej nie pojmuję. Mam wrażenie, że w całym rwetesie nie dostrzega się różnicy między dwoma terminami na literę „i”. Ideą i interesami.
W kontekście rozbieżnych planów naszych unijnych partnerów, które widzimy na przykładzie Nord Stream 2, brexitu czy stosunku do odrębności legislacyjnej, widać wyraźnie, że idea pozostaje mrzonką eurokratów w sztuczny sposób próbujących ukonstytuować coś co nie ma, i chyba nie może, mieć odbicia w praktyce.
Porozumienie o przepływie towaru, rynku pracy czy inwestycjach niwelujących dysproporcje w rozwoju, pozostanie biznesem i nie ma sensu stroić go w piórka czegoś więcej, bo tego zwyczajnie nie ma.
Słowa prezydenta traktujmy więc jak konstatację faktów, a nie walkę z przeciwnikiem cieniem. Mówmy o grupie lub grupach interesów, bo na bycie wspólnotą, trzeba sobie zasłużyć.