Nasz lokalny świat nieomal od pokolenia był uporządkowany. Platforma i Sojusz Lewicy Demokratycznej spierała się o władzę w miastach, a Polskie Stronnictwo Ludowe rządziło sobie na wsi. Mówię, że nieomal od pokoleń, bo w tym układzie podziału władzy, rodziny samorządowców podzieliły się samorządowymi synekurami. Ojcowie urządzali dzieci, a mężowie żony. Z dobrodziejstw tego układu korzystali także kuzyni, teściowe, zięciowie, szwagrowie i kochanki. Spora armia, kilka tysięcy ludzi chwalących sobie władzę i taki stabilny podział.
I nagle PiS kopnął w samorządowy stolik. Prysł spokój i zmąciła się oczywista perspektywa przyszłości bytu wielu partyjnie dostosowanych rodzin. Do partyjnej szarańczy dotarło, że przyjdzie ktoś i strąci ją z soczystych samorządowych fruktów. Mówiąc o szarańczy nie mam na myśli uczciwych aktywistów, którzy nie potrzebują partyjnych szyldów do robienia tego co robią. Dla nich partie są jedynie narzędziami, dzięki którym mogą realizować swoje pomysły w lokalnych społecznościach. Mówiąc o szarańczy mam na myśli, tych wszystkich działaczy od papierków i partyjnej propagandy, zasiadających i piastujących ważne stanowiska, z których sensu istnienia i efektów nikt ich od lat nie rozliczał. Zaczął się więc dramat.
Ja ten ból rozumiem, ale go nie podzielam. Chodzi mi bowiem o samorządność i cały ten ideologiczny szum z nią związany. Bo skoro celem samorządności jest interes społeczności lokalnych, które nie są częścią żadnej partii, to celami partyjnymi w terenie są konkretne działania służące tym społecznościom. Drogi, mosty, żłobki, wsparcie finansowe inicjatyw lokalnych, sprawność działania władzy samorządowej, realizacja zadań zleconych przez państwo, które w żaden sposób nie mają etykietek partyjnych. To jest deklarowany przez wszystkie partie cel.
Tymczasem słyszymy, że działacze Platformy i Stronnictwa, wołają do działaczy lokalnych, aby nie zawierali żadnych sojuszy z PiS-em. Zastanawiam się więc, czy samorządność lokalna jako akceptacja wyboru dokonanego przez wyborców w gminach jeszcze istnieje. Czemu ma służyć terroryzowanie członków własnej partii odgórnymi nakazami, pod groźba partyjnej anatemy? Czy z hasła, „żadnych koalicji z PiS”, coś nowego w jakiejś gminie powstanie, czy powstanie choć kilometr nowej drogi, czy wzrosną ceny skupu jabłek i ziemniaków? Czy Koło Gospodyń Wiejskich dzięki tej wojnie dostanie więcej kasy, a Ochotnicza Straż Pożarna zakupi choć jeden wąż więcej? Oczywiście, że nie. Raczej wręcz przeciwnie. To po co centralne władze partii opozycyjnych zmuszają do wojny z PiS-em swoich lokalnych działaczy samorządowych? Dlaczego interes lokalnej społeczności okazuje się być sprzeczny z interesem tłustych partyjnych kocurów w Warszawie? Może chodzi im jedynie o własne kariery, a nie o lokalne potrzeby?
Przecież wyborcy w tych wyborach głosowali na konkrety, a nie po to aby jakaś partia wygrała i cieszyła się trwaniem na stołkach. Konkrety, które miały ich miejsca życia uczynić lepszymi. To, że te konkrety oferują wygrani tych wyborów, nie czyni owych konkretów gorszymi. Przegrana działaczy partyjnych nie powinna być przegraną lokalnej społeczności.
fot. Pixabay