Ubyło nas w 2018 r. aż 414 tys. (najwięcej od 1946 r.). Straty tej nie zrekompensowała liczba urodzeń. Zmarłych były o ok. 26 tysięcy więcej niż nowo narodzonych. Polacy się zwijają. Tzw. współczynnik dzietności wynosi ok. 1,4 i będzie malał, gdyż ubywa młodych Polek (i Polaków też) zdolnych do rodzenia. Społeczeństwo się starzeje.
Przyjmuje się, że jeśli wskaźnik dzietności spada do 1,3 to znaczy, że naród wymiera i rzadko kiedy udaje się zatrzymać i odwrócić te śmiertelny proces. Wymieranie narodu idzie w parze z obumieraniem jego kultury i rozpadem tradycyjnych wartości, które są jej fundamentem. Szczerze mówiąc tylko ta perspektywa jest godna prawdziwej polityki, która ma na oku dbanie o interes narodowy i państwowy.
Różne polityczne gangi Olsena, którymi zabudowana jest nasza scena polityczna, odwracają uwagę społeczeństwa od procesu dewastacji podstaw naszego bytu narodowego. Na przykład wmawiają one, że w 1989 r. Polska zmieniła się na lepsze dzięki okrągłemu stołowi i za sprawą rzekomego wyjścia z komunizmu. W roku tym nastąpiło tylko przepoczwarzenie się PRL w III RP, z zachowaniem dominującego wpływu komuchów z pierwszego tłoczenia w państwie i gospodarce. Inna rzecz, która wydarzyła się w tym roku była doniosła na prawdę. Otóż dała się zaobserwować zmiana zachowań prokreacyjnych, która rozwija się w latach następnych i doprowadza ostatecznie do obecnej zapaści demograficznej. Następuje spadek liczby urodzin dzieci, rośnie wiek matek rodzących pierwsze dziecko, zwiększa się liczba urodzeń pozamałżeńskich. Podczas gdy w 1989 r. wskaźnik dzietności wynosił blisko 2,1 (co gwarantowało zastępowalność pokoleń), to później poleciał na łeb i szyję, by w 2003 r. osiągnąć dno (1,22) i następnie trochę się odbić.
Dziś dobrze widać, że program 500+ ma sens socjalny, a nie demograficzny. Ma moc wydobycia z biedy, niekiedy skrajnej, dużej liczby rodzin. Niestety wszystko wskazuje na to, że nie zatrzyma deinstytucjonalizacji (życie na kocią łapę) i destabilizacji (rozwody, patologie rodzinne) rodziny oraz opóźnienia decyzji zawarcia małżeństwa i urodzenia dziecka. Tu jest potrzebna zasadnicza zmiana w nastawieniu ludzi w wieku prokreacyjnym. Jeśli będą oni nadal uważać, że posiadanie dziecka w sposób widoczny obniży ich poziom życia, to demograficznego przełomu nie będzie. Ludzie oczekują takiej polityki rodzinnej państwa, która zapewni im przyzwoite warunki materialne i zagwarantuje pewność zatrudnienia, a z drugiej strony sprawi obniżkę kosztów wychowania dzieci, w tym dostępność tanich żłobków i przedszkoli.
Innym powodem niskiego współczynnika dzietności jest odkładanie macierzyństwa „na później”. Najwięcej kobiet rodzących dzieci znajduje się w przedziale 25-29 lat. Jedną z tego przyczyn jest drastyczne obniżenie wymagań maturalnych oraz powołanie do życia setek wyższych szkół gotowania na gazie i masowe kształcenie ćwierćinteligentów. Pod pozorem upowszechniania wyższego wykształcenia, zapędzono na początku lat 90-tych ubiegłego wieku setki tysięcy młodych ludzi do nauki „organizacji i zarządzania”, czy też „bezpieczeństwa narodowego”. Głównie chodziło o spacyfikowanie nastrojów buntowniczych, które zwijająca się gospodarka, brak pracy i rosnące bezrobocie musiały wywołać prędzej cz później. Realna gospodarka nie potrzebuje jednak tak byle jak wykształconych młodych ludzi. Większy pożytek społeczny jest wtedy, gdy studiują najzdolniejsi, a ci mniej zdolni zdobywają konkretny fach i rozpoczynają dorosłe życie jeszcze przed 25. rokiem. Przyszłość Polski także zależy od dziewczyn mniej skłonnych odkładać urodzenie pierwszego dziecka oraz facetów chcących szybko podjąć się ról odpowiedzialnych mężów i ojców.
Rafał Zapadka