Karol Modzelewski, o którym z racji niedawnej śmierci pisze się i wygłasza lśniące od gładkich słów laudacje, jest dobrą personifikacją etosu współczesnej polskiej inteligencji. Tej, która rozsiadła się po uniwersytetach. Tej, która na pewnym etapie istnienia Polski miała bezpośredni wpływ na politykę, a tym samym na wektory rozwojowe naszej ojczyzny. Tej, która narzuciła nam interpretację pojęcia demokracja i jej obecny praktyczny wymiar. Inteligencji, nad którą wisi cień Katynia.
Urodził się w 1937 roku w Moskwie jako Cyryl Budniewicz. Był synem rosyjskiego komunisty, który w okresie czystek podpadł Stalinowi. Matka po wysłania ojca Cyryla do łagrów, związała się z Zygmuntem Modzelewskim, również komunistą, który także podpadł radzieckiej władzy.
Kiedy Stalin montował w Moskwie komunistyczny polski rząd, ojczym Karola wrócił do łask i wszedł w 1944 roku w skład tego rządu, nie mówiąc ani pisząc wówczas po polsku. W PRL’u był ministrem spraw zagranicznych. Kariera młodego Cyryla, który w międzyczasie przyjął nazwisko ojczyma i imię Karol, rozwijała się standardowo, a więc w 1954 matura w liceum Klimenta Gottwalda, pierwszym w Warszawie świeckim liceum, w którym uczyły się przeważnie dzieci stalinowskich aparatczyków. Następnie Uniwersytet Warszawski. W 1957 wstępuje do PZPR, w 1960 kończy studia historyczne, a w 1962 zostaje asystentem w Instytucie Historycznym macierzystej uczelni.
I wszystko szło jak po maśle, kiedy wraz z Kuroniem postanowili napisać „List do Partii”, w którym przedstawili trockistowską koncepcję ulepszenia socjalizmu w Polsce, poprzez tworzenie w każdym zakładzie pracy Rad Robotniczych, które miały zarządzać gospodarką. Ówczesnym idolem Modzelewskiego i Kuronia był robotnik z FSO na Żeraniu szef zakładowej organizacji PZPR, Lechosław Goździk. Ta romantycznie bolszewicka wizja ulepszenia państwa przez Rady Robotnicze nie spodobała się Gomułce, a obaj szczerzy komuniści trafili do więzienia, zaś Goździk po wywaleniu z partii i z FSO, znalazł pracę na świeżym powietrzu, gdzieś w Bieszczadach.
Koncepcja obalenia socjalizmu na rzecz prawdziwego komunizmu realizującego idee Trockiego za pomocą oddolnego masowego ruchu robotniczego nie powiodła się. Partia wykazała się czujnością, lecz z niedoszłymi rebeliantami obeszła się, jak na komunistyczne standardy, dosyć łagodnie. Biorąc pod uwagę dalsze losy Karola Modzelewskiego trzeba powiedzieć, że karała mało konsekwentnie, bo już w 1968 Karol Modzelewski wraz z Jackiem Kuroniem, prowokują na Uniwersytecie Warszawskim kolejną rewoltę. Tym razem studencką, nie robotniczą. Robotnicy w tej awanturze wsparli ZOMO, pałując studentów. Partia i tym razem wykazała się czujnością. I znowu karała inspiratorów studenckiego buntu zaskakująco mało konsekwentnie. Były co prawda wyroki, ale co z tego, skoro ta sama ekipa z Karolem Modzelewskim, korzystając z niezadowolenia robotników, organizuje w 1980 kolejny bunt. Ogólnopolski. Tym razem bunt trwał do grudnia 1981. Partia znów była górą i jak zawsze łagodna dla wyrodnych dzieci zasłużonych towarzyszy. Jednych zabiła, innych tylko osadziła.
Kiedy zaś w 1989 partii wypadły kły, ta nie czekając na kolejny bunt przekazała władzę a sama rozpłynęła się w nowo kapitalistycznej rzeczywistości. Byli trockiści zostali ojcami założycielami. A wywalonym na bruk robotnikom nakazano zapomnieć jak było naprawdę. Zaś Lechosław Goździk, prototyp robotniczego trybuna, wstąpił do Unii Wolności i został radnym w Świnoujściu.